PODCAST
Wyobraź sobie film o rodzinie – dwoje rodziców, dwoje dzieci, pies i kot. Mieszkają w nieskazitelnie czystym domu i mają wszystko, czego tylko zapragną. Wszystko jest dla nich zorganizowane; cały dom sam się sprząta dzięki zaawansowanej technologii. Tak wygląda życie wszystkich ludzi; nie ma „lepszych ani gorszych”.
Wszyscy są zawsze zdrowi i jest mnóstwo śmiechu. Ojciec chodzi do pracy (bo tego chce) i odnosi sukces we wszystkim, co tam robi. Ma dobrego pracodawcę i przyjaźni się ze wszystkimi współpracownikami. Jeśli nie mają ochoty pracować, wracają do domu. Praca nie jest konieczna, ale sprawia radość. Matka również pracuje, o ile ma na to ochotę, i przeszła dwa porody – ale w znieczuleniu. Dzieci chodzą do szkoły śmiejąc się i żartując, ucząc się tylko tego, co je interesuje, gdzie wszystko idzie dobrze, bo nie ma żadnych wymagań. W szkole jest bardzo przyjemnie, wszystkie dzieci są przyjaciółmi, a nauczyciele są pełni miłości i poczucia humoru.
Pies i kot dogadują się doskonale. Pies nauczył się korzystać z kuwety, która opróżnia się i czyści automatycznie. Zarówno jedzenie dla ludzi, jak i dla zwierząt jest zawsze smaczne i zdrowe. Choroby i śmierć nie istnieją. Starzenie się również zostało wyeliminowane.
Och, jak cudownie.
Jak długo wytrzymałbyś oglądanie takiego filmu? Czy zasnąłbyś? Ale dlaczego? Czyż nie jest to ideał? Czyż nie do tego wszyscy dążymy? By być stale szczęśliwymi? Bez problemów? Nie musieć nic robić, tylko to, na co ma się ochotę?
Film, który zaczyna się w ten sposób, powstał już jakiś czas temu: The Truman Show, z niezwykle plastycznym w mimice Jimem Careyem w roli głównej. Na szczęście (dla nas, widzów) nagle z nieba spada reflektor i Truman zaczyna coś podejrzewać. W przeciwnym razie spędzilibyśmy dziewięćdziesiąt minut w bezkresnej pustce, w połowicznym życiu, w stanie stagnacji, który zanudziłby nas na śmierć.
Brakuje drugiej połowy życia – tej, która nadaje szczęściu głębię. Tak samo, gdyby wszystko miało ten sam odcień niebieskiego i nie bylibyśmy w stanie niczego rozróżnić, tak w życiu opartym wyłącznie na szczęściu nie sposób odnaleźć głębi.
Głębia rodzi się z cierpienia, z bólu, ze smutku, choroby, straty. Jeśli chcemy, by wszystko było niebieskie, odrzucamy inne kolory. Nie chcemy też odcieni pośrednich. A z czasem zaczynamy podejrzliwie patrzeć nawet na inne odcienie niebieskiego.
Wtedy jesteśmy błękitnie szczęśliwi – czyli szczęśliwi tylko w obrębie tego, co jest niebieskie. Nigdy nie poznamy białego światła, które składa się ze wszystkich kolorów.
Truman w The Truman Show ma przecież takie piękne życie. Wszystko jest uporządkowane. Żyje w reality show, w którym się urodził. Nie zna innej rzeczywistości. Reżyser dba o to, by nigdy nie wpadł w kłopoty. Wszyscy są zawsze mili (co okazuje się fałszem). A jednak Truman chce żyć naprawdę, chce czuć. Woli ból i smutek niż nieskończoną pustkę. I w końcu ucieka – do zwykłego życia, w którym istnieją cierpienie, smutek, strata, choroba, śmierć i starość.
Koreańsko-niemiecki filozof Byung-Chul Han w swojej książce pt. The Palliative Society (Społeczeństwo paliatywne) stwierdza, że współczesny świat unika wszelkiego cierpienia, a wszystko musi być dziś „przyjemne”. Myśl pozytywnie, pokazuj tylko swoją najlepszą stronę, poprawiaj wszystko – ale przede wszystkim: nie bądź smutny. Nie mów rzeczy, które mogłyby wywołać konflikt. Jeśli uważasz, że nie jesteś piękny, popraw to botoksem, operacją plastyczną lub makijażem. Jeśli jesteś smutny, znajdź sobie coacha, terapię albo książkę o tym, jak sobie pomóc. Tylko żadnego smutku, proszę!
Ból nie jest już konieczny – istnieją środki przeciwbólowe. Han, w tej niemal pamfletowej książce, cytuje amerykańskiego eksperta od bólu Davida B. Morrisa, który twierdzi, że Amerykanie to pierwszy naród w historii, który wierzy, że ma prawo do życia bez bólu. Ludzie przyjmują leki przeznaczone zazwyczaj dla umierających – paliatywne środki znieczulające.
Przyszli rodzice są nieustannie poddawani badaniom przesiewowym, aby zapobiec narodzinom dziecka z niepełnosprawnością lub chorobą. To całkowicie zrozumiałe, bądźmy szczerzy, ale jednocześnie jest to symptom chorego społeczeństwa. Chorego w tym sensie, że brakuje mu czegoś fundamentalnego: zrozumienia znaczenia cierpienia, smutku i bólu.
Ci, którzy uważają, że życie polega na wygodzie, szczęściu, rozrywce, zdrowiu i dostatku – ci, którzy sądzą, że po śmierci nic już nie ma, a przed narodzinami nie było nic – próbują uczynić z życia coś, co będzie przyjemnym wspomnieniem, gdy w końcu zdecydują, że ich egzystencja jest „zakończona”. To logiczne…
A co, jeśli jest inaczej? Co, jeśli to właśnie cierpienie, ból i nieszczęście są korzeniami, z których wyrasta drzewo życia? Co, jeśli ciemna, wilgotna ziemia, w której nie sposób dostrzec nawet promienia światła, okazuje się być glebą, na której kiełkuje prawdziwe, trwałe szczęście – szczęście oparte na zupełnie innej podstawie? Nie szczęście skoncentrowane na sobie, lecz na wszystkim i wszystkich: na świecie, na drugim człowieku, na całej naturze, na kosmosie…
Jeśli przyjmiemy, że cierpienie ma cel, że jest sensem świata i ludzkości, to nie zostanie ono po prostu odrzucone. Wręcz przeciwnie – jeśli naprawdę go potrzebujemy, to inteligencja obecna w nas, która działa gdzieś w głębi wszystkiego, zawsze znajdzie sposób, by nam je dostarczyć.
A jeśli się znieczulamy – czasem dosłownie – głośną muzyką, lekami przeciwbólowymi (niektórzy używają ich jako „zagłuszaczy” uczuć), narkotykami, grami wideo, mediami społecznościowymi i innymi formami odwracania uwagi, to cierpienie będzie musiało uderzyć jeszcze mocniej, by się przebić. I rzeczywiście uderza, prawda?
A kiedy w końcu wszystko milknie – jak podczas lockdownu – nagle cały nagromadzony ból wypływa na powierzchnię. Wszystko, czego nie chcieliśmy, czekało tuż za rogiem.
Co by się stało, gdybyśmy zrobili więcej miejsca na to, czego nie chcemy? Gdybyśmy mieli więcej zaufania do życia, a przede wszystkim więcej czasu na zatrzymanie się i refleksję – czy nasze życie mogłoby zmienić się radykalnie?
Jeśli przestalibyśmy bać się powiedzieć „nie” tej obsesyjnej potrzebie ochrony przed cierpieniem, wtedy łatwiej byłoby nam także mówić „tak”. I to nie „tak, ale…”, lecz prawdziwe, pełne „tak”, które możemy poprzeć całym sobą. Żyć sercem i duszą, zamiast w pancerzu i strachu.
Czy w naszym dążeniu do szczęścia nie wybieramy małego szczęścia, tego chwilowego, przejściowego, polegającego na tym, że przez moment nic nas nie niepokoi? Czy nie musimy odnaleźć drogi powrotnej do Raju poprzez wysiłek, oczyszczenie serca i porzucenie ziemskich pragnień? Czy to łatwe zadanie?
Wszystko, co przyjemne, mówi Byung-Chul Han, ma tak zostać. Świadomość, którą nie można wstrząsnąć, jest świadomością ograniczoną. Według niego cierpimy dziś prawdopodobnie na syndrom księżniczki na ziarnku grochu. Paradoks tego syndromu polega na tym, że cierpimy coraz bardziej z coraz mniejszych powodów.
Ból nie jest obiektywną wartością, lecz subiektywnym odczuciem. Rosnące oczekiwania wobec medycyny, połączone z przekonaniem, że ból jest zbędny, sprawiają, że nawet najmniejsze doznanie staje się nie do zniesienia. Nie mamy już znaczących więzi, żadnych narracji, żadnych wyższych autorytetów ani celów, które pomogłyby przekroczyć ból i uczynić go znośnym. Jeśli ziarnko grochu zniknie, ludzie zaczną cierpieć z powodu… zbyt miękkich materacy. Bo, jak twierdzi Han, to nieustanna bezsensowność życia sama w sobie boli najbardziej.
Może być trudno zaakceptować myśl, że głęboko przeżywany smutek – nawet ten dziecięcy, tak bardzo przez nas nieakceptowany – ostatecznie może przekształcić się w równie głęboko odczuwane szczęście. Tak jak w utworze muzycznym, w którym dysonanse rozpuszczają się w harmonii, i tak jak wtedy, gdy niebo się przejaśnia, to właśnie dzięki tej głębi możemy poczuć się prawdziwie poruszeni. Równowagę odnajdujemy dopiero wtedy, gdy zdarzyło nam się stracić balans, upaść i ponownie się podnieść – wtedy dopiero rozumiemy, czym jest równowaga.
Ból i cierpienie przychodzą do nas we właściwym czasie. Sztuka nie polega na tym, by pozbyć się ich jak najszybciej, lecz by przyjąć je we właściwy sposób. Jak dobry gospodarz, który otacza troską swoich gości.
W rozdziale „Pain as Truth” (Ból jako prawda) Byung-Chul Han przypisuje bólowi następujące cechy:
- Ból łączy. Kto odrzuca jakikolwiek stan bólu, nie potrafi się z nikim związać.
- Ból dzieli. Nadaje kształt życiu.
- Ból jest rzeczywistością. Doświadczamy rzeczywistości głównie poprzez opór, który boli.
W erze post-factum, w świecie fake newsów i deepfake’ów, pojawia się apatia wobec rzeczywistości, a wręcz znieczulenie na nią. Tylko bolesny wstrząs pochodzący z rzeczywistości może nas z tego wyrwać.
Han przywołuje wielkich artystów, takich jak Schubert, Van Gogh, czy filozofów i pisarzy, Nietzschego, Prousta, Kafkę, Meyrinka – dla których ból był źródłem twórczości. Ból przynosi też odrodzenie, jest „akuszerką nowego”.
Ludzie słabną przez nadmierne dogadzanie sobie. Miękną. Nie mają odwagi, by pokazać się nagimi, by uczynić się podatnymi na zranienie. Boją się siebie nawzajem. Według Hana życie bez śmierci i bólu nie jest ludzkie – jest nieżywe. Człowiek unieważnia samego siebie, by przetrwać. Możliwe, że osiągnie nieśmiertelność, ale kosztem życia.
Jednak każdy może być tym pierwszym, który podniesie przyłbicę i zacznie żyć otwarcie, wrażliwie i z pełnią uczuć. A jeśli zrobi to jedna osoba, inni pójdą za nią. Wówczas wstrząs, który ma nas obudzić, nie musi być aż tak silny. Może być łagodniejszy…
Byung-Chul Han czasem posuwa się za daleko. Na przykład twierdzi, że dążenie do „paliatywności” jest zmianą paradygmatu, podczas gdy w rzeczywistości to raczej proces stopniowy, który zaszedł tak daleko, że nagle stał się aż nadto widoczny. Prawdziwa zmiana paradygmatu następuje wtedy, gdy staje się jasne, że „stare” już nie działa. Wtedy pojawia się kryzys – w jednostce, grupie, społeczeństwie, a nawet w całej ludzkości. Społeczeństwo paliatywne to objaw końca pewnej epoki i sygnał, że musi nadejść prawdziwa zmiana.
Ktoś kiedyś napisał: Wszystko, co robisz, zawsze staje się gorsze. Nie w tym sensie, że jest coraz gorzej, ale jest tego więcej i więcej. I to trwa, aż stanie się nieuchronnie oczywiste. To działa w obie strony. Na początku wydaje się, że to dobry pomysł: być pozytywnym, myśleć pozytywnie, ale potem pojawia się pewna nadwrażliwość – na przykład zamiast „błędne” mówi się „nie całkiem poprawne”, a „To nie było zbyt eleganckie” staje się określeniem dla czegoś haniebnego. Bycie naprawdę pozytywnym nie polega na przykrywaniu wszystkiego słodkimi słowami, usprawiedliwianiu, negocjowaniu i polerowania rzeczywistości tak długo, aż nikt już nie będzie naprawdę zadowolony. Tylko ludzie, którzy mają wgląd w głębszą rzeczywistość, ukrytą za tymi wszystkimi wydarzeniami i tendencjami, mogą być naprawdę pozytywni w życiu. Tacy ludzie nie wygłaszają frazesów w stylu afirmacji powtarzanych przed lustrem, lecz mówią neutralnie o tym, co się dzieje – jeśli w ogóle coś mówią. Może to być konfrontacyjne, ale nigdy osobiste.
Przesadna postawa uświadamia nam, co jest nie tak, podobnie jak ból lub szokujące wydarzenia. One nas budzą. Tak właśnie Byung-Chul Han próbuje nas wyrwać z uśpienia.
Ci, którzy wciąż przykrywają wszystko wygodnymi wyjaśnieniami, zapadają w coraz głębszy sen. Wtedy pojawia się sytuacja, którą kiedyś nakreślił J. van Rijckenborgh: „Jak grubi marzyciele, wiszą na szprychach koła życia”. Wszyscy uśpieni przez dogadzanie sobie.
W świecie duchowości również mówi się wiele pozytywnych rzeczy, co najczęściej sprowadza się do stwierdzenia, że jesteśmy bogami i wystarczy tylko to sobie przypomnieć, by otrzymać boskie wsparcie. Jak często bywa – nie jest to dalekie od prawdy, więc ludzie chętnie przyjmują te słowa. Są one przyjemne. Nasze najgłębsze jestestwo jest rzeczywiście boskie – i gdybyśmy z niego żyli, bylibyśmy tacy. Ale czy uczciwy człowiek, który przygląda się swoim własnym czynom, może powiedzieć, że jest boski? Dlaczego istnieją święte pisma na całym świecie, które mówią o procesie, o „ścieżce” pełnej przeszkód i pokus? Czy możemy po prostu ją ominąć?
Czy Budda i Jezus musieli przejść proces oczyszczenia, ale my już nie? Czy są ludzie, którzy mogą porzucić wszystkie swoje przywiązania w jednej chwili, czy to tylko złudzenie?
Jeśli Bóg jest Miłością, to wszystko, co się dzieje, również jest miłością – nawet jeśli nie potrafimy tego zobaczyć ani poczuć. Ból być może jest iluzją, ale jeśli tak, to jest iluzją w iluzji i spełnia w tym miejscu swoją rolę pełną miłości. Najpierw otrzymujemy delikatny sygnał, jeśli go ignorujemy – mocniejsze szturchnięcie. Kopniaka dostajemy dopiero wtedy, gdy nie chcemy zrobić tego, co wiemy, że jest słuszne.
___________________________________________________________________________
Byung-Chul Han, The Palliative Society, Polity Press, Cambridge 2021
Swoim gorliwym, niezbyt wyważonym stanowiskiem, Han może sprawiać wrażenie zwolennika cierpienia, ale to nie jest trafne stwierdzenie.
W swoim wywodzie cytuje on wielu myślicieli, którzy na przestrzeni czasu wypowiadali się na temat znaczenia bólu i cierpienia. W ten sposób jego argumentacja nabiera charakteru małej antologii. Oto kilka cytatów:
Ze wszystkich fizycznych uczuć, tylko ból jest jak żeglowna rzeka, która nigdy nie wysycha i prowadzi człowieka do morza. Przyjemność okazuje się ślepym zaułkiem wszędzie tam, gdzie człowiek próbuje ją wykorzystać.
Walter Benjamin
Nie możesz śmiać się z całego serca, jeśli najpierw nie zgłębiłeś ludzkiego bólu.
Aldo Palazzeschi
Ból i szczęście są bratem i siostrą, bliźniętami, które dorastają razem lub, jak w twoim przypadku – pozostają razem małe.
Nietzsche
Podczas gdy sztuczne odcięcie sił żywiołów może zapobiec szorstkim dotknięciom i rozproszyć uderzające cienie, nie usuwa rozproszonego światła, którym ból zaczyna wypełniać przestrzeń.
Ernst Jünger
Tutaj mamy do czynienia z sennym, bezbolesnym i dziwnie wyczerpanym samopoczuciem, które wypełnia powietrze jak narkotyk.
Ernst Jünger
Ból jest ucieleśnioną prawdą.
Viktor von Weizsäcker
Ból obdarza swoją uzdrawiającą mocą tam, gdzie się tego nie spodziewamy.
Martin Heidegger